„Kradzież – przejęcie cudzej własności bez zgody właściciela i bez podstawy prawnej”
Taki oto występek określony w powyższy sposób w kodeksie karnym popełniły dwa zespoły, które wystąpiły dwa tygodnie temu w warszawskim klubie Stodoła. I jeden z nich nawet się z tym nie krył bo sam nazywa się złodziejem. Chodzi mi tutaj o popularnego w naszym kraju Złodzieja Ananasów.
Ale zanim o tym rozpocznę od wrażeń z występu supportu bo też jest o czym opowiadać. Z gwiazdą wieczoru scenę dzielił francuski tercet o swojsko brzmiącej nazwie LizZard. Ale zamiast Damiana Bydlińskiego i jego ekipy na scenie występowali: Katy, William i Mathieu. I pozamiatali nas zdrowo. Muszę przyznać, że przesłuchałem ich ostatni album o tytule „Shift” (wydany w lutym tego roku) i naprawdę mi się spodobał. Jednakże to co ta trójka zaprezentowała w piątkowy letni wieczór przeszło najśmielsze oczekiwania. Katy to chyba pierwsza kobieta za garami, którą widziałem na żywo i uwierzcie mi było to niezapomniane przeżycie. Do tego Mathieu tworzący loopy gitarowe na bieżąco i mający dobry choć delikatny głos, który jednak wpasowuje się do tego rodzaju muzyki (czyli połączenie rocka i progresywnego metalu). Były to niezapomniane prawie trzy kwadranse. Dlatego też zakupiliśmy ostatni album, który oczywiście zaraz podpisaliśmy. Pod pretekstem tych podpisów chcieliśmy zdobyć pałeczkę od Katy lecz niestety nie dała się uprosić (powiedziała, że następnym razem więc będę trzymał za słowo). I właśnie podczas tego koncertu kradzież naszych serc miała miejsce w warszawskim klubie Stodoła po raz pierwszy.
A za chwil parę już ten prawowity złodziej, skradł chyba nie tylko ananasy lecz wszystkie serca osób znajdujących się na sali. Pineapple Thief widziałem po raz pierwszy i jedyny do czasu wrześniowego koncertu już siedem lat temu w krakowskiej Rotundzie. Wtedy zachwycony byłem grą butelką po piwie Bruce’a Soorda. Do tego udało się zdobyć podpis samego frontmana na jednym z moich ulubionych albumów „złodziei” czyli „Someone Here is Missing”. Od tego czasu śledzę poczynania kwintetu z Wielkiej Brytanii starając się kompletować ich dyskografię. Od 2016 roku panowie podjęli współpracę z legendarnym wśród progresywnych fanów perkusistą Gavinem Harrisonem (Porcupine Tree), który obecnie już został wciągnięty jako pełnoprawny członek zespołu bo jeszcze za czasów trasy promującej poprzedni album „Your Wilderness” był tylko gościem. Tym razem zespół przyjechał z nowym materiałem pod tytułem „Dissolution” i zaprezentował go w obszernych fragmentach podczas tego wieczoru. Nie wybrzmiały tylko „Pillar of Salt” oraz „Uncovering Your Tracks”. Zresztą trzeba przyznać, że większość tego ponad 90-minutowego spotkania z zespołem wypełniły utwory z dwóch ostatnich albumów. Możliwe, ze jest to właśnie ukłon w stronę Gavina, który maczał palce tylko w tych dwóch krążkach. Niemniej jednak nie mogło zabraknąć na zakończenie podstawowego setu jednego z największych przebojów Pineapple Thief jakim jest „Nothing at Best”. Wtedy to już siedząca publiczność w dużej ilości wstała i żywiołowo reagowała na to co słyszała ze sceny. Potem zespół jeszcze wrócił na trzy utwory na bis, które już wysłuchaliśmy na stojąco.
Panowie są w znakomitej formie. Widać i słychać, że grają już ze sobą nie od dziś a Gavin Harrison wpasował się w ten team i świetnie dopełnia tę rewelacyjnie naoliwioną muzyczną maszynę. Wokal Bruce’a Soorda jest bez zarzutu jeszcze połączony z chórkami Jona Sykes’a nabiera szlifu jak najpiękniejszy diament.
Jedynie do czego można się przyczepić to krzesła, które wypełniły salę koncertową bo jednak przy takim zespole to potupałoby się nóżką chętnie a i poskakało (na „Nothing at Best” już i tak nie wytrzymałem). Dlatego mogło się wydawać, że było stosunkowo drętwo lecz to nieprawda bo publiczność dość żywiołowo reagowała na każdy utwór. Do tego jeszcze brakowało mi większej ilości fotografów, którzy okrasiliby to wydarzenie zapewne wieloma pięknymi fotografiami z powodu rewelacyjnego oświetlenia. I tu musze przyznać, że zachowałem się jak uczniak bo nie zapytałem o akredytację zadowalając się jedynie zaproszeniem otrzymanym od zaprzyjaźnionych kolegów z portalu Rock Area, za które jestem im bardzo wdzięczny, bo pozwolili mi uczestniczyć najprawdopodobniej w najlepszym koncercie tego roku, bo taki jest właśnie stan na tę chwilę. Poprzeczka została postawiona wysoko i nawet sir Paulowi MacCartney’owi będzie ciężko ją przeskoczyć. Wracając jeszcze do fotografów to na supporcie była jedna Pani a na złodziejach jedynie trójka. Jest to jednak za mało jak na występ tak świetnej kapeli. Cóż następnym razem nie zawaham się zapytać o akredytację. A nuż się uda. A na pewno będę próbował bo przy takiej formie w jakiej są chciałbym ich zobaczyć gdy znowu zawitają do naszego kraju.
Views: 226